Czasami latami nie mogą zajść w ciążę. Chociaż niczemu nie są winne zaczynają odczuwać wstyd, poczucie winy i niższości. Z tęsknotą spoglądają w kierunku rozbrykanych dzieciaków wesoło bawiących się ze swoimi rodzicami. Niestety często lekarze zamiast pomóc kobietom borykającym się z niepłodnością podsuwają im antykoncepcję (!) i kierują na in vitro… podczas, gdy są inne drogi wyjścia, o których nie zawsze wiedzą…

Bóg ponad in vitro

Niepłodność powoduje takie przenikliwe cierpienie psychiczne, że odczuwa się je nawet fizycznie. Miałam dobrego męża, podróżowałam, robiłam karierę – na zewnątrz wszystko było OK, ale wewnątrz czułam się pusta – wyznaje Kasia Kubica, wspominając odczucia towarzyszące jej przez 9 lat bezskutecznego starania się o dziecko. Dziś trzyma w ręce kilka kilogramów żywiołu z ślicznymi czarnymi oczami i zabójczo długimi rzęsami, który trudno chociaż na chwilę utrzymać w jednym miejscu, bo pomysłów na psotę ma pod dostatkiem… Jednak nim dostała ten „rozbrykany” dar od Boga przeszła długą drogę od rozpaczy, poprzez chwytnie się „brzytwy” i w końcu rzucenia się w ciemno w Jego ramiona.

Na początku małżeństwa dowiedziała się, że choruje na endometriozę. Jako lekarz, w dodatku specjalizujący się w ginekologii, doskonale wiedziała, co to oznacza – w jajnikach były guzy i zrosty w brzuchu, szanse na zajście w ciążę były znikome. Kolejne cztery lata upłynęły pod znakiem bolesnych operacji i kuracji lekami hormonalnymi. Niestety bezskutecznie… – Z posiadania dziecka zrobiłam sobie bożka. Tak bardzo go pragnęłam, że twierdziłam, że ono mi się należy i każda droga, aby to osiągnąć, jest właściwa. Czułam się jak w amoku. Rodzina poparła mój pomysł żeby rozpocząć procedurę in vitro, mówiąc: „Przecież chcesz mieć tylko kogoś, kogo mogłabyś kochać. Nie ma w tym niczego złego…”. Jednak jakim kosztem, to wtedy nikt o tym nie myślał…

W życiu Kasi zaczął się okres kolejnych procedur in vitro. Jedna, druga, trzecia próba… wszystko na nic. – Byłam wtedy, jak marionetka – odcięłam się od wszelkich uczuć, które się we mnie rodziły. Czułam, że coś jest nie tak, ale od razu zagłuszałam głosy, które krzyczały z mojego wnętrza, że nie tędy droga. Byłam obok tego wszystkiego. Przychodziłam do poradni, tam pod znieczuleniem pobierano mi komórki jajowe, potem wstrzykiwano zastrzyki i po wszystkim… jakoś żyłam dalej – wspomina Kasia.

Po trzeciej nieudanej próbie mąż miał już dosyć uczestniczenia w tym całym procederze. – Powoli dochodziła do mnie bolesna, a jednocześnie wyzwalająca prawda, że Pan Bóg jest większy od in vitro. I jeżeli On nie będzie chciał tego dziecka to żadne najnowsze odkrycia medyczne nie pomogą – wyznaje. I wtedy nastąpił zwrot… Kasia spotkała dawną znajomą Klaudię. Zaczęły o wszystkim rozmawiać. Często ich spotkania kończyły się modlitwą i odczytywaniem fragmentu Pisma Św. W końcu Klaudia namówiła Kasię na rekolekcje u jezuitów. – Podczas nich chodziłam kilka metrów nad ziemią. Już nic nie było ważne, minął żal i niekończące się pretensje – był tylko Bóg i Jego niepojęta miłość. Miałam doświadczenie, że całe moje życie spoczywa w Jego ojcowskich ramionach… A jednocześnie w moim sercu pojawiła się pewność, że On da mi to upragnione dziecko.

Wróciła z rekolekcji i wywróciła swoje życie o 180 stopni. Wyspowiadała się z in vitro, przestała zapisywać swoim pacjentkom antykoncepcję, chociaż wiązało się to z napiętnowaniem jej w środowisku lekarskim. Pojechała na kolejne rekolekcje i pojawiła się „mała” niespodzianka – poczęła się Helenka. Pomimo zdrowotnych problemów Kasi córeczka urodził się po 9 miesiącach bez żadnych powikłań. Dzisiaj wie, po co było to 9-letnie zmaganie się z niepłodnością – chwile załamania, poczucia zagubienia i beznadziei. – Znam ból operacji i rozczarowań po nieudanych próbach zajścia w ciążę. Dzięki temu rozumiem pacjentki, które do mnie przychodzą. Każdą traktuję indywidualnie. Jednocześnie uświadomiłam sobie, jakim niesamowitym cudem jest poczęcie każdego dziecka. To jest prezent od Dawcy Życia. Kobietom zmagającym się z niepłodnością radziłabym udać się z tym problemem do Niego, gdyż żadna psychoterapia nie jest w stanie ukoić tego bólu.

Wystarczył Creighton

Basia i Tomek z Bielska pobrali się przed czterdziestką i po ślubie przez kolejne trzy lata zmagali się z niepłodnością. Wiek robił swoje, a na dodatek Basia była po dwóch operacjach i zabiegu ginekologicznym. Chodzili od ośrodka do ośrodka – tu taka operacja, tam taki zabieg… W końcu lekarze zaczęli namawiać ich do in vitro, gdyż zajście w ciążę metodą naturalna uznali za graniczące z cudem. – Stwierdzili, że kompilacja naszych wspólnych wyników ukazuje poważne trudności stojące na drodze do poczęcia dziecka i w tym przypadku może pomóc tylko in vitro – wspominają. Nastąpił okres wątpliwości i wahania… Przychodziły myśli, aby jednak poddać się tej procedurze. Zaczęli analizować wszystkie za i przeciw, czytać artykuły na ten temat, rozmawiać z osobami, które przeżyły in vitro… – Stwierdziliśmy, że nawet gdybyśmy doczekali się dziecka na tej drodze to będzie to puste. Oprócz tego zaczęły pojawiać się pytania: „Co potem powiemy naszemu dziecku, które zostanie poczęte w taki sposób???”. Różne publikacje, które wtedy czytaliśmy, uświadomiły nam zagrożenia związane z tą procedurą – nie tylko te fizyczne, ale przede wszystkim duchowe i psychiczne. Sama decyzja o in vitro jest łatwa do podjęcia, bo to jest „zabieg”, ale za tym „zabiegiem” idą konsekwencje duchowe i psychologiczne – stwierdza Tomek.

Gorliwie modlili się o dziecko, jeździli po sanktuariach, gdzie udają się osoby zmagające się z tym samym problemem, pojechali do Ziemi Świętej… jednak gdy nadal nie było upragnionej pociechy pojawił się żal i bunt… – Gdzieś obwinialiśmy Boga, że nas to spotyka. Patrzyliśmy z nutką zazdrości na innych rodziców kołyszących na kolanach swoje dzieciaki. Czuliśmy się czasami, jak z innej bajki… – wspominają.

Zostało im jedno wyjście – adopcja. W 2008 roku podjęli o nią staranie, ale w tym samym czasie siostra Tomka, Marysia, zaczęła namawiać ich do leczenia metodą naprotechnologii. – Mieszka ona w Stanach i tam leczy się w klinice naprotechnologii, dlatego zachęcała nas, abyśmy złapali się jeszcze tej ostatniej deski ratunku – wspomina Basia. Już wcześniej słyszała o tej metodzie leczenia niepłodności, ale zniechęcała ją czasem i wnikliwością obserwacji cyklu. Oprócz tego na samą myśl o kolejnych miesiącach leczenia, stania w niekończących się kolejkach przed gabinetami, oczekiwania na wyniki… robiło im się niedobrze. Jednak w końcu dali się namówić… i poszli do Ośrodka Troski o Płodność w Bielsku prowadzonego przez małżeństwo lekarzy Wesołowskich. Zaczęły się wnikliwe obserwacje i ku zaskoczeniu wszystkich po monitorowaniu trzech cykli poczęła się Helenka. Wcześniej nie pomógł zabieg chirurgiczny, a tu wystarczyło poznanie własnego organizmu. – Szokiem dla nas była także atmosfera, która panowała podczas leczenia metodą naprotechnologii. W przeciwieństwie do innych ośrodków, gdzie czuliśmy się traktowani przedmiotowo, tutaj doświadczyliśmy indywidualnego podejścia. Doktor Daria Mikuła-Wesołowska cierpliwie tłumaczyła szczegóły obserwacji i to ona ostatecznie zachęciła nas do konsekwencji w działaniu. Doktor Kuźnik, który monitorował nasz cykl był ostoją spokoju. Już na pierwszym spotkaniu o wszystko wypytał, przeprowadził dogłębną analizę… To wszystko pomogło nam na nowo zdobyć nadzieję na poczęcie dziecka – wyznaje Basia.

Dzisiaj patrzą z zachwytem na trzymiesięczne maleństwo, które spokojnie usypia po skonsumowaniu porcji mleka. – Do dzisiaj nie możemy uwierzyć w nasze szczęście. Musimy przyznać, że to jest cud…

Naprotechnologia Bożym „palcem”

Nie widziałam wyjścia z sytuacji, w której się znajdowałam. Rok czekaliśmy na dziecko, a gdy się już poczęło w niedługim czasie doszło do poronienia. Kolejne starania, aby zajść w ciążę nie przynosiły efektu. Czułam jakby całe moje życie zatrzymało się w miejscu i zmierzało donikąd, a lekarze radzili tylko antykoncepcję hormonalną i in vitro – wspomina Alicja Andreasik. Jednak doświadczyła tego, że jak Bóg zamyka drzwi to otwiera okno. I przez to „okno” na nowo weszła do jej życia radość i nadzieja… Trafiła do chrześcijańskiego ginekologa, dr Ireny Michnikowskiej-Grzegorczyk, która zaproponowała jej leczenie niepłodności, a nie sztuczną ingerencję w organizm. I tak zaczęła się przygoda państwa Andreasik z naprotechnologią.

Przekonanie, że to właściwa droga, zdobyli podczas wykładu o naprotechnologii w bielskim ośrodku prowadzonym przez dr Darię Mikułę-Wesołowską. Weszli w nią „na całość” i rozpoczęły się obserwacje cyklu, spotkania z instruktorem, wizyty u lekarza naprotechnologii – leczenie było intensywne, ale w końcu skuteczne. U Alicji wykryto wiele schorzeń, które powodowały trudności przy zajściu w ciążę – endometriozę, nieprawidłowości w poziomie hormonów, nietolerancję pokarmową, ureaplazmę – bakterię powodującą poronienia oraz niepłodność. Kiedy we wrześniu 2011 roku Alicja dowiedział się, że jest w ciąży nie mogła uwierzyć w swoje szczęście. – Leczenie było przecież nadal w toku, a cała przygoda z naprotechnologią trwała zaledwie 8 miesięcy – podkreśla Alicja. Niestety rodzinę Andreasik spotkał kolejny cios – wielkie szczęście przerwało poronienie w 9 tygodniu ciąży. Jednak tym razem nie skończyło się ono depresją. – Mogliśmy godnie pożegnać nasze dziecko, a dzięki temu, ze nie kryliśmy naszego bólu było nam łatwiej przez to przejść… Nasi lekarze pozwolili mi powoli dojść do siebie. Nie przerwałam obserwacji, ale do leczenia wróciłam dopiero w grudniu – wspomina Alicja. I już w styczniu pojawiła się kolejna pociecha. Dzisiaj sami mówią, że są przeszczęśliwymi rodzicami. Może właśnie dlatego, ze to rodzicielstwo „rodziło” się u nich w takim bólu – czekanie, poronienia, czekanie…

Na pytanie, komu polecaliby naprotechnologię odpowiadają – wszystkim, którzy borykają się z niepłodnością. – Lekarze, z którymi się zetknęliśmy w naprotechnologii oprócz tego, że byli prawdziwymi profesjonalistami, okazywali nam pełnię wsparcia i zrozumienia. To wszystko budziło w nas nadzieję, co dodatkowo potwierdzały efekty leczenia, które było widać z miesiąca na miesiąc. Sam model Creighton’a stosowany do obserwacji cyklu jest bardzo przejrzysty i wygodny. Najważniejszy jednak w naprotechnologii jest fakt, że w odróżnieniu od in vitro, tutaj niepłodność jest naprawdę leczona, a wszystko przeprowadzone jest w zgodzie z chrześcijańskim szacunkiem do człowieka.

Naprotechnologia pozwoliła im także głębiej patrzeć na rodzicielstwo i uświadomiła, jak ogromnym darem Boga jest każde poczęcie, zacieśniła ich relację i nauczyła zaufania. – W metodzie leczenia naprotechnologią bardzo cenne było to, że mogłem włączyć się w obserwację cyklu żony. Moim zdaniem ta metoda współpracuje z planem Boga, a nie nagina go do naszych własnych pomysłów na życie. Lekarka, która nam poleciła tę metodę, była pierwszą osobą, która zachęcała nas do pogrzebu dziecka, które umarło w wyniku poronienia. I to był przełom… To, że możemy teraz z taką miłością patrzeć na Sarę i mieć ufność, że jest ona w rękach Boga jest między innymi zasługą naprotechnologii – wyznaje Tomasz Andreasik, mąż Alicji.

Spotkałam wiele kobiet, które mówiły, że lekarze nie dawali im szansy na dziecko… a w rękach kołysały uśmiechnięte, zdrowe maluchy. Dzięki naprotechnologii wiele małżeństw na świecie doczekały się już potomstwa. Od 2008 r. działa w Polsce Fundacja Instytutu Leczenia Niepłodności Małżeńskiej im. Jana Pawła II, gdzie jest wspierany rozwój nauki i wiedzy medycznej w zakresie ginekologii i położnictwa, a szczególnie leczenie niepłodności małżeńskiej. Pełną listę ośrodków i lekarzy leczących tą metodą można znaleźć na stronie Naprofamilia.

Natalia Podosek

Źródło: Czasopismo „Źródło”